- To będzie Wasza pierwsza wizyta w naszym kraju. Czego polscy fani bluesa mogą spodziewać się na koncercie The Stone Foxes?
- Nie znamy zbyt wielu słówek z języka polskiego, ale na scenie przemówimy do Was w Waszym języku za pomocą muzyki. Spodziewajcie się skakania, tupania, potu, a po koncercie może wyskoczymy razem na jakieś piwo lub lody.
- Mieliście wcześniej okazję słyszeć o festiwalu Rawa Blues od amerykańskich muzyków, którzy występowali w „Spodku”?
- Nie, dowiedzieliśmy się o tej imprezie dopiero gdy nasz agent zakomunikował nam, że zagramy w Katowicach. Ale teraz, gdy wiemy już jakiej rangi jest to festiwal, nie potrafię wyrazić słowami tego, jak bardzo podekscytowani jesteśmy faktem, że staniemy na scenie „Spodka”.
- W tym roku ukazał się Wasz trzeci album „Small Fires”. Moim zdaniem to najlepsza, najdojrzalsza i najbardziej zróżnicowana płyta The Stone Foxes. Ten materiał to efekt jam sessions w sali prób, czy też każdy z Was przynosił gotowe kawałki?
- Dzięki za miłe słowa. Przygotowanie tego materiału zajęło nam tak naprawdę kilka miesięcy. Lubimy grać nowe utwory na koncertach, by sprawdzić jak prezentują się w kontakcie z publicznością. Tylko dwóch utworów, które znalazły się na „Small Fires” nie wykonywaliśmy wcześniej na żywo. Muzykę zwykle komponuję ja, przynoszę także teksty bratu, który gra na gitarze i „mieszamy” razem różne podstawowe akordy. Potem wspólnie improwizujemy sobie wokół tego, wypełniając brakujące dźwięki. Ale nawet gdy mamy już gotową muzykę i teksty, również zdarza się, że jeszcze coś tam „rzeźbimy”. Na przykład w utworze „Cotto” zastosowaliśmy ten wariant. To była zresztą jedna z pierwszych kompozycji, która została napisana z myślą o nowym albumie.
- Które utwory ze „Small Fires” szczególnie lubisz wykonywać na żywo?
- Uwielbiam grać partie harmonijki ustnej w „Everybody Knows”. Niestety nie mogę grać na tym instrumencie podczas całego naszego występu, więc kiedy to robię – sprawia mi to ogromną frajdę.
- „Small Fires” wyróżnia się również ciekawą okładką. Czyim pomysłem było to zdjęcie i gdzie zostało zrobione?
- Myślę, że to był pomysł Elliota (Peltzmana, klawiszowca zespołu – przyp. red.), by postać z każdego tekstu miała swojego reprezentanta na okładce. Jeśli przyjrzysz się dokładnie zdjęciu i wczytasz uważnie w słowa piosenek – dostrzeżesz to. Bokserem leżącym na podłodze jest mój dawny szef. Długo musieliśmy przekonywać go, by zgodził się ogolić klatę na potrzeby sesji, ale jakoś to przeżył... Zdjęcie zrobiliśmy w barze w centrum San Francisco, urządzonym w stylu retro, jakby wyjętym żywcem z czasów prohibicji. Lokal nazywa się „The Barrel House”. To jedno z naszych ulubionych miejsc.
- Wasze płyty nie są adresowane do bluesowych ortodoksów. Sporo czerpiecie zwłaszcza z rockowej tradycji. Którzy artyści mieli na Was największy wpływ, kiedy sami byliście jeszcze nastolatkami i zainspirowali Was do tego, by założyć własną kapelę?
- Spence i ja dorastaliśmy przy „IV” Led Zeppelin. Płyta należała do naszej mamy. Kochamy również Wilco, Jacka White’a, Stonesów, My Morning Jacket, Dr.Dog i... zbyt wielu jeszcze, by ich tutaj wymienić. Dzięki takim zespołom jak Led Zeppelin trafiliśmy na takie postaci jak: Muddy Waters, Willie Dixon, Paul Butterfield i inni... Nie możesz grać rocka bez znajomości bluesa.
- Gdybyś mógł zabrać tylko trzy płyty na bezludną wyspę, byłyby to...
- „Big Pink” - The Band, „Moondance” - Van Morrison, „Off The Wall” - Michael Jackson. Przepraszam, za ten ostatni wybór, ale gdy jestem pozostawiony sam sobie potrzebuję imprezowej muzy...
Rozmawiał: Robert Dłucik
Foto: Oficjalna strona festiwalu Rawa Blues
Napisz komentarz
Komentarze