Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
środa, 27 listopada 2024 08:35
PRZECZYTAJ!
Reklama

30 lat z gwizdkiem

Można go spotkać na większości imprez sportowych w powiecie mikołowskim, które zabezpiecza „policyjna drogówka”. Czy są to biegi uliczne, czy wyścigi kolarskie – generalnie rzuca się w oczy szczególnie kibicom piłkarskim, którzy przez 30 lat widywali go również na murawach w roli „rozjemcy”. Czy to w roli arbitra głównego, czy w roli sędziego „asystenta”. Tak było do 10 czerwca tego roku, kiedy sędziowaniem meczu Polonia Łaziska – MRKS Czechowice-Dziedzice, zakończył swoją przygodę „z gwizdkiem”. Ta postać, to zastępca Naczelnika Wydziału Ruchu Drogowego KMP Policji w Mikołowie, młodszy aspirant, Adam Jakubczyk, z którym rozmawiamy o jego sędziowskiej pasji.
30 lat z gwizdkiem

- Skąd pomysł na sędziowanie?

Wychowywałem się w Chorzowie Batorym. Tam praktycznie wszyscy interesowali się piłką nożną, a w zasadzie „fusbalem”. I ja też. Nie mogło być inaczej, kiedy praktycznie na jednej ulicy mieszkałem z Gerardem Cieślikiem i Jerzym Wyrobkiem, a dosłownie trzy ulice dalej mieszkał Antoni Piechniczek. Żywe legendy nie tylko w Chorzowie. Naturalnie zacząłem od grania. Chyba nawet całkiem dobrze mi to wychodziło. Jednak rodzice bardzo naciskali, abym czas spędzał nie tylko na boisku, ale i przy książkach. W latach 80-tych piłkarze nie zarabiali tyle co dziś. Stąd kłopot jak pogodzić pasję do grania i zdobycie wykształcenia? Niestety nie dało rady tego połączyć. Postawiłem na naukę. A, że bez piłki nie mogłem żyć, to zapisałem się na kurs sędziowski, bo tam trzeba uczyć się cały czas. Oczywiście przepisów. I w ten sposób, upiekłem dwie pieczenie na jednym ogniu.

- Jakie były początki sędziowskiej kariery?

- Kurs ukończyłem w 1992 roku. Jak każdy sędzia próbny terminowałem na najniższych klasach rozgrywkowych. Wtedy boiska to był dramat. „Maracana” w Kochłowicach miała chyba dwa metry różnicy poziomów między jedną a drugą bramką. Wiele boisk było żwirowych albo tylko w kilku procentach pokrytych trawą. A raczej kępami trawy. Trudna szkoła życia dla wszystkich. I młodych piłkarzy i sędziów. Początek lat 90-tych, to też zmiany ustrojowe w naszym kraju. Bezrobocie i zubożenie społeczeństwa odbijało się chamstwem i chuligaństwem na trybunach. Bywało bardzo  nieprzyjemnie. Na szczęście w miarę szybko dostałem szansę na wyższych szczeblach. Widocznie się sprawdziłem, bo tych szans było coraz więcej. W sumie ponad 25 lat biegałem po boiskach szczebla centralnego.

- Pierwszy mecz?

- Zawody trampkarzy nieistniejących już klubów na nieistniejącym boisku. Takie emocje, że niewiele z tego pamiętam. Samemu trzeba było wszystko ogarnąć, zadbać o dokumenty, porządek na boisku i nie zapomnieć o przepisach. A w stresie, czasem najbardziej oczywiste, reguły nagle gdzieś uciekają z głowy. 

- Najtrudniejszy?

- Trudno mi taki wybrać. Sędziowałem kilka meczów decydujących o awansach, a nawet o mistrzostwie Polski. Wymagające są zawsze derby uznanych marek, a na takich też byłem. Z presją jednak da się żyć. Często dopinguje i motywuje do ciężkiej pracy. Fajnie było, gdy okazywało się po meczu, że robota została dobrze zrobiona.

- Ten, który pozostanie w pamięci?

- Kilka meczów muszę wymienić. Pewnie debiut w ekstraklasie na Zagłębiu Lubin. Mecze Lecha Poznań z Robertem Lewandowskim na murawie czy Jose Bakero na ławce. Ale również derby Łodzi czy mecz na inaugurację nowego stadionu w Tychach. Nie zapomnę także meczu ekstraklasy węgierskiej oraz 4:1 z Anglią (chyba jedynego tak okazałego zwycięskiego meczu) reprezentacji U-18, który dane mi było posędziować. 

- Sędziowanie to również kolejne szczeble w hierarchii. Jak to wyglądało u Pana?

- Sędziowanie to funkcja społeczna. Wynagrodzenie za bieganie po boisku na najniższych szczeblach to bardzo symboliczne ryczałty, w zasadzie zwrot kosztów. Poważniejsze pieniądze pojawiają się dopiero na najwyższych poziomach rozgrywek. Mnie udało się tam zagościć, więc naturalną koleją rzeczy jest w takich okolicznościach „oddanie” swojego czasu innym sędziom, którzy wykonują tę czarną robotę w najniższych klasach. Byłem członkiem Zarządów Kolegiów Sędziów w Podokręgu Katowice, jak i w Śląskim Okręgowym ZPN. Zajmowałem się tam obsadą i szkoleniem młodych adeptów. Zresztą z największą przyjemnością nadal uczestniczę właśnie w szkoleniu sędziów. Tylko nadmienię, że wszystkie sędziowskie grona zarządcze działają społecznie. Każdy z nas musi gdzieś pracować, żeby tę pasję realizować. 

- Sędziowski wzorzec?

- Nie miałem takiej osoby. Lubię styl angielski, z dużą dozą gry kontaktowej. Każdego z arbitrów, który „pozwala grać” oglądałem i oglądam z przyjemnością.

- Relacje z działaczami?

- Ja nie narzekam. Jestem człowiekiem, który szuka rozwiązań pozytywnych, negatywy szybko zapominam. Sędziowałem około dwóch tysięcy meczów, co oznacza, że pewnie znalazłby się ktoś niezadowolony z mojej pracy. Nie wierzę, że jestem idealny i nieomylny. Nie kojarzę kogokolwiek z kim nie wymienię dzień dobry czy nie podam ręki.

… i z kibicami?

- Człowiek, który przychodzi na stadion, nie jest tam dla sędziego. On chce żeby wygrała jego drużyna. Często nieważne, w jaki sposób, w jakim stylu. Emocje biorą wtedy górę nad rozsądkiem i nie ma się czemu dziwić. Ze strony kibiców największym dowartościowaniem jest sytuacja, gdy o sędziowaniu nie mówią kompletnie nic. To znaczy, że spełniło się doskonale swoje zadanie.

- Jakie cechy musi posiadać dobry arbiter?

- Jaki powinien być sędzia? Odważny, bezkompromisowy, odporny na stres i krytykę. Bardzo dobrze przygotowany merytorycznie. Elastyczny i szybkom reagujący na zmiany. Komunikatywny i kontaktowy. Poczucie humoru i taktowność też dobrze mieć. To tak jednym tchem…

- Sędziowanie to hobby, za które wprawdzie dostaje się jakieś pieniądze, ale trzeba to połączyć z pracą zawodową. Jak to wyglądało u Pana?

- Tak, jak mówiłem wcześniej z sędziowania nie da rady wyżyć. Chyba, że jest się jednym z kilku sędziów zawodowych. Ja zawsze pracowałem na pełny etat. Zadanie było trudne. Treningi często rozpoczynałem o 5 czy 6 rano. Mimo, że pieniądze za sędziowanie są nieporównywalne do zarabianych przez piłkarzy, to na boisku nie ma różnicy. Kondycja i przygotowanie fizyczne muszą być na tym samym poziomie. Wiedza zdobywana na szkoleniach także jest nabywana na kursach organizowanych popołudniami, wieczorami lub w weekendy. Mecze w środku tygodnia kosztowały praktycznie zawsze dzień urlopu. Zresztą na realizację pasji poświęcałem większość urlopu, co żona miała mi zawsze bardzo za złe (nic dziwnego). Obecnie pracuję w Policji. Tu sytuacja jest jeszcze trudniejsza, bo pracuję siedem dni w tygodniu, bardzo często w soboty i niedziele. Niestety ilość obowiązków zadecydowała, że musiałem zakończyć już przygodę z gwizdkiem. 

- Czy lubi Pan statystykę. Jeśli tak, to proszę podać kilka danych z kariery. Będąc arbitrem przez 30 lat, pewnie trochę tego będzie….

- Tu pewnie zaskoczę – nie prowadzę archiwum. Szacuję, że przez te ponad 30 lat prowadziłem około 2 tysięcy meczów. - Około 50 na szczeblu ekstraklasy, mniej więcej 20 na poziomie różnych rozgrywek międzynarodowych (w tym jeden mecz ekstraklasy węgierskiej), kilkaset meczów I i II ligi. Wychodzi na to, że pozostały 1000 z okładem, to IV liga, okręgówki i zawody młodzieżowe. Sam jestem zaskoczony tymi liczbami.

- Skończył Pan „bieganie z gwizdkiem”. Nie brakuje czegoś?

- Brakuje. I to bardzo. Przez 30 lat, z krótkimi przerwami w styczniu i lipcu, praktycznie zawsze weekend miałem zajęty. Brakuje ruchu, bo nie ma co ukrywać, nie trenuje już regularnie. A organizm się tego domaga. Co w zamian? Wreszcie pojawiam się na imprezach rodzinnych. Więcej czasu mam dla rodziny i bliskich. Sąsiedzi zauważają, że mieszkam obok. Zaczynam też przygodę obserwatora – człowieka, który z perspektywy trybun patrzy jak radzi sobie młody adept sztuki sędziowskiej i dzieli się z nim uwagami i swoim doświadczeniem.

- Był Pan nie tylko sędzią, ale i działaczem w ŚlZPN. Czy zakończenie kariery zamyka również furtkę piłkarskiego działacza?

- Na razie cieszę się wolnością. Praca w związku pochłania bardzo wiele wolnego czasu. Robiłem to wiele lat i wiem ile to kosztuje. Z pełnym szacunkiem podchodzę do kolegów, którzy aktualnie nas sędziów reprezentują. Myślę, że dla zdrowia psychicznego jest tu niezbędna rotacja i ja aktualnie korzystam z tego, że inni się udzielają. Choć powtórzę, że wiem jaki to wysiłek i podchodzę z olbrzymim szacunkiem do tych, którzy robią to teraz.

- Czego życzyć mimo wciąż młodego wieku sędziowskiemu emerytowi?

- Banalne, ale zdrowia. Organizm eksploatowany przez tyle lat daje o sobie znać. Niestety nie było czasu i pewnie odpowiedniej świadomości, zwłaszcza na początku przygody, jak ważna jest odnowa biologiczna. Czyli życzę sobie być z dala od kontuzji. Bez sportu nie wyobrażam sobie życia.

I tego zdrowia życzymy!!!

Z Adamem Jakubczykiem rozmawiał: Tadeusz Piątkowski



Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

PRZECZYTAJ
Reklama
Reklama
Reklama