Spotykamy się tuż po premierze klipu. „Sprzedacie” jakieś anegdoty z planu zdjęciowego?
J.B. – Klip powstał w bardzo nietypowy sposób, ponieważ dosłownie dzień przed kręceniem niektórych scen „wysypał się” cały ich koncept. Ostatecznie zdjęcia powstały w szopie naszego dziadka (śmiech).
S.B. – Mieliśmy pracować w profesjonalnym studiu fotograficznym, ale tam akurat poprzesuwały się jakieś terminy, a że mieliśmy deadline na gotowy klip, więc musieliśmy coś na szybko wymyślić. Posprzątaliśmy błyskawicznie szopę, no i jaki jest efekt pracy w takim „studiu” każdy może zobaczyć.
Od zakończenia „Must Be The Music” minęło trochę czasu, można więc pokusić się o pierwszy bilans…
J.B. Po pierwsze: ten program dał nam pewność sceniczną. Kiedy czworo – tak profesjonalnych jurorów – mówi nam, że to co robimy jest fajne, dla nas automatycznie zapala się lampka, że może faktycznie trzeba pchnąć to dalej. Po drugie, jeśli chodzi o koncerty: gramy teraz coraz więcej, coraz chętniej organizatorzy zapraszają nas na różne imprezy, tak więc na pewno udział w programie dał nam sporo.
Garść wrażeń zza kulis programu, które są niedostępne dla widzów?
S.B. – Było to bardzo profesjonalnie przygotowane widowisko, wszystko musiało być wcześniej sprawdzone, przepróbowane. Tak naprawdę na efekt finalny, który widzieliście na ekranach telewizorów złożyły się dwa dni intensywnych przygotowań, trwających od ósmej rano do dziesiątej wieczorem.
Długo dojrzewaliście do decyzji o starcie w „talent show”?
J.B. – Zajęło nam to dość dużo czasu. Pierwszy raz temat pojawił się przy piątej edycji programu. Pamiętam, że nasz perkusista zadzwonił kiedyś do mnie i powiedział: „Ty, słuchaj, oglądam właśnie Must Be The Music, czemu nie moglibyśmy tam pójść?”. No i próbowaliśmy zebrać się do tej piątej edycji, ale wtedy nie udało nam się sfinalizować tego. W końcu przy szóstej edycji powiedzieliśmy sobie: „Zróbmy to tym razem”. Sprawdziliśmy gdzie i kiedy są castingi, no i poszliśmy się sprawdzić.
Pełnowymiarowy, debiutancki album jest już „w drodze”?
S.B. – Tak. Faktycznie sukces w tym programie „spiął nas do kupy”. Szybciej ogarniamy pewne sprawy, szybciej pracujemy. Mamy w planach nagranie płyty, teraz pojawił się singiel z teledyskiem. Kolejny numer pojawi się niebawem.
J.B. – Ciężko powiedzieć ile kawałków ostatecznie znajdzie się na płycie. Chcemy przygotować sporo numerów, by później wybrać z nich te perełki, które będą najbardziej satysfakcjonujące zarówno dla nas, jak i dla słuchaczy. Nie chcemy robić zbyt wielu rzeczy pochopnie. Pomysły na utwory pojawiają się nieraz w różnych dziwnych sytuacjach, czasem nawet w autobusie dopada nas przypływ weny. Każdy dokłada swoją cegiełkę. W zespole są ludzie, którzy nie tylko grają hip hop, ale też wywodzą się z bluesa i rocka. Staramy się to wszystko połączyć w spójną całość.
Dwóch MC z przodu, a za plecami „żywy” band. To wciąż nieczęste zjawisko na polskiej scenie hip hopowej.
J.B. U nas jest to może nowość, natomiast w Stanach Zjednoczonych już od bardzo dawna jest to bardzo popularne. We Francji też działa genialny zespół Hocus Pocus, którzy również grają z żywym instrumentarium. To są przykłady, że hip hop może być wykonywany na różne sposoby. Nie ma jednego określonego sposobu, że wszyscy muszą mieć DJ’a. A my łączymy i DJ’a i żywe instrumenty, by przedstawić jak najwięcej kolorów w tej naszej muzyce.
Jesteście braćmi, ale macie radykalnie różne gusty muzyczne. Zdarzają się kłótnie w domu, co akurat ma lecieć z głośników?
J.B. – To się nie zdarza raczej. Zarówno Sławek, jak i ja jesteśmy otwarci na bardzo różną muzykę i przedstawiamy sobie różne ciekawe inspiracje. Staramy się nie zamykać w jednym gatunku.
A macie wspólne fascynacje, bądź inspiracje?
J.B. – Na pewno soulowo – jazzowe klimaty.
S.B. – Nasza pierwsza wspólna inspiracja to ojciec, który „zaraził” nas muzyką. Jego postawiłbym na pierwszym miejscu.
Rozmawiał: ROD
Foto: oficjalny profil Facebook zespołu
Napisz komentarz
Komentarze