Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
poniedziałek, 25 listopada 2024 00:01
PRZECZYTAJ!
Reklama

U siebie, ale nie na swoim

Od ponad 30 lat państwo Bodurka wszystkie swoje oszczędności lokują w działkę i stojący na niej domek przy ulicy Dołowej. Kiedy odejdą, przepadnie także dorobek ich życia, a dzieci nie odziedziczą nic. Działkę dzierżawią od miasta i bezskutecznie, od lat, proszą o zgodę na kupno tej nieruchomości.

Ulica Dołowa leży na granicy Mikołowa i Tychów. Piękna okolica. Cisza, spokój, czysto. W pobliżu ujęcie wody mają Browary Tyskie. Państwo Bodurka gospodarzą na działce od ponad 30 lat. Kiedyś był tutaj ugór. Parcelę zarastały chwasty. Nie było prądu, wody, ani drogi. W 1983 roku miasto zapaliło zielone światło dla mieszkańców, którzy chcieli zagospodarować ten teren. Zgłosili się państwo Bodurka i jeszcze cztery rodziny.

- Byliśmy pewni, że miasto chce nam sprzedać te grunty. Tymczasem okazało się, że możemy dostać działkę, ale tylko w dzierżawę na 10 lat. Urzędniczka uspokajała nas jednak, że to tylko formalność. Kolejna umowa, miała już być umową kupna - wspomina Maria Bodurka.

Nowi dzierżawcy
ostro wzięli się do roboty.

Zbudowali drogę do działki, podciągnęli media, wykarczowali krzewy i chaszcze. Bodurkowie inwestowali w działkę wszystkie swoje oszczędności. Realizowali swoje marzenia o domku z ogrodem. Myśleli nie tylko o sobie, ale także o dzieciach i wnukach. Zarośnięty nieużytek zamienił się w zadbany ogród, a w jego centralnym punkcie wyrósł niewielki, ale estetyczny i funkcjonalny dom letniskowy. Nic nie zmieniło się tylko w stanie prawnym nieruchomości. Po upływie dziesięciu lat, Urząd Miasta - wbrew wcześniejszym obietnicom - nie sprzedał gruntu. Została podpisana kolejna umowa dzierżawy, ale tym razem tylko na trzy lata. W 1994 roku, Bodurkowie otrzymali tymczasową zgodę na użytkowanie wybudowanego za własne pieniądze domku letniskowego. Byli u siebie, ale nie na swoim. Aby dostać pozwolenie na użytkowanie domku, musieliby być właścicielami działki albo przynajmniej podpisać umowę na jej wieczystą dzierżawę. Minęły kolejne trzy lata.

Urząd znów nie zgodził się
na sprzedaż działki.

Umowa dzierżawna została przedłużona na kolejne trzy. Taka zabawa trwała aż do 2002 roku, kiedy umowna dzierżawna została podpisana na „czas nieokreślony”. Taka formuła nie daje żadnych gwarancji dzierżawcy. Właściciel może go wyrzucić z działki z zachowaniem sześciomiesięcznego okresu wypowiedzenia, bez prawa do odszkodowania. Paragraf 3 umowy stanowi, że „dzierżawca nie może przekazać uprawnień wynikających z umowy na rzecz osób trzecich”. Mówiąc brutalnie, gdy państwa Bodurka zabraknie, ich dzieci nie mają żadnych praw do działki i stojącego na niej domu.

Obydwoje są ludźmi żywotnymi, aktywnymi, ale w ich wieku każdy rozsądny człowiek myśli o uregulowaniu spraw spadkowych.

- Nie daje mi spokoju myśl, że kiedy nas zabraknie, cały dorobek, zainwestowane tu pieniądze i praca, mogą trafić w obce ręce - denerwuje się Maria Bodurka.

Trudno wycenić wartość pracy, włożonej w doprowadzenie działki do użytku i wybudowanie na niej podpiwniczonego domu. Można jedynie szacować. Całość, czyli dom plus działka, na pewno są warte nie mniej, niż 200-300 tys. złotych. Okolica jest atrakcyjna. Teren, na którym leży działka państwa Bodurka sklasyfikowano, jako ziemie rolnicze czwartej kategorii. Rada Miasta może jednak zmienić jego przeznaczenie, np. na grunty pod jednorodzinne budownictwo mieszkaniowe. Chętni na kupno działki, w zacisznej i zielonej okolicy, na pewno się znajdą.

Państwo Bodurka interweniowali
w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich w Warszawie.

Nic to nie dało. Teren należy do gminy i tylko samorząd może decydować o jego użytkowaniu. Państwo Bodurka 30 lat temu uwierzyli w dobre intencje urzędników, a teraz ponoszą konsekwencje swojej decyzji. Od jakiegoś czasu przestali wysyłać do Urzędu Miasta prośby o zgodę na kupno (nie)swojej działki. Czekają na rozwój sytuacji. Ale czas nie gra na ich korzyść.

Jerzy Filar

KOMENTARZ
Miłośnikom serialu „Gra o tron” nie trzeba wyjaśniać, kim jest król Joffrey. Dla niewtajemniczonych, chodzi o wrednego, aroganckiego, niebezpiecznego władcę, który każde ustępstwo na rzecz poddanych traktuje jak zamach na swój majestat. Każdą, najbardziej absurdalną decyzję uzasadnia tym, że jest królem i wszystko mu wolno. Joffrey boi się tylko swojego dziadka, przebiegłego, wpływowego i trochę demonicznego lorda Tywina Lannistera. Przyglądając się urzędnikom w różnych miastach i instytucjach, całej tej biurokratycznej machinie, która - niestety - stała się także znakiem firmowym polskiej demokracji, trudno nie odnieść wrażenia, że za wieloma biurkami czają się mali Joffreyowie. Są przekonani, że wszystko im wolno, a ciemny lud musi słuchać, akceptować i płacić podatki. Na szczęście, raz na cztery lata przypada dzień, kiedy my, petenci, natręci i intruzi na urzędniczych salonach, możemy przywdziać szaty lorda Tywina. Książkowy Joffrey boi się dziadka równie mocno, jak jego współcześni naśladowcy, wyborców.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

PRZECZYTAJ
Reklama
Reklamadotacje rpo
Reklama