O mikołowskiej kanalizacji napisaliśmy już wiele artykułów. Wszystkie problemy sprowadzają się do tego, że inwestycja jest zbyt kosztowna, jak na tak niewielkie miasto.
Z tego powodu taryfa wodno-ściekowa w Mikołowie należy do najwyższych w regionie. Poprzedni burmistrz Marek Balcer uratował się przed referendum dopłacając mieszkańcom do wody z budżetu miasta. Jego następca Stanisław Piechula, mimo przedwyborczych obietnic, nie zmienił nic w funkcjonowaniu Zakładu Inżynierii Miejskiej. Po wygranych wyborach nie ruszył nawet prezesa, co jest swego rodzaju ewenementem, jak na samorządowe praktyki.
W każdym razie ZIM, aby przetrwać i utrzymać kanalizację, potrzebuje coraz więcej pieniędzy.
Nie może ich ściągnąć podnosząc mieszkańcom stawkę taryfy za wodę i ścieki. Spółka szuka więc innych sposobów.
- Co miesiąc dostaję fakturę na ponad tysiąc złotych za odprowadzenie wód opadowych. Nie płacę, ponieważ uważam, że ZIM działa w tym zakresie bezprawnie. Przecież to samorząd, a nie spółka, reguluje wysokość taryfy wodno-ściekowej - mówi jeden z mikołowskich przedsiębiorców.
Spółka wychodzi z innego założenia. Jej zdaniem opłata za odbiór deszczówki nie ma nic wspólnego z taryfą wodno-ściekową, a jest komercyjną usługą polegającą na udostępnieniu kanalizacji ogólnospławnej, która należy do ZIM. Kiedy zapytaliśmy o ten problem burmistrza, otrzymaliśmy w odpowiedzi link do publikacji o wchodzącym w tym roku w życie Prawie Wodnym. Artykuł jest ciekawy, ale my nie zajmujemy się projektem rządu, ale fakturami, które ZIM wystawia już od grudnia 2016 roku. Dostaje je około 50 przedsiębiorców. Opłatami obciążono firmy, których powierzchnia przekracza 300 metrów kwadratowych. Ponad dziesięciu przedsiębiorców nie płaci. Faktury odrzuca też jeden z dwóch największych klientów, czyli starostwo powiatowe, zarządzające placówkami zdrowia, szkołami, drogami.
- W 2017 roku nie było podstaw prawnych do regulowania tych faktur - potwierdza Marek Szafraniec, wicestarosta.
Kwota zaległych płatności nie jest jawna, ale nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że chodzi o mniej więcej pół miliona złotych.
Z tego co wiemy, w budżecie powiatu na bieżący rok także nie zarezerwowano pieniędzy na ewentualne roszczenia ZIM. Czyli kwota może urosnąć do miliona złotych. To poważne pieniądze. Starostwo nie chce ich się pozbyć, a ZIM zamierza je dostać.
- W sytuacji nieuregulowania należności przez powiat, zgodnie z procedurą będziemy musieli ostatecznie sprawę skierować na drogę sądową. Na dzień dzisiejszy, przed sądem toczy się jedna sprawa w przedmiotowym temacie - wyjaśnia Justyna Hildebrandt, prezes ZIM.
Wyrok będzie miał kluczowe znaczenie. Jeśli ZIM ma rację, powiat zapłaci sporą kwotę, której nie ma zarezerwowanej w budżecie. To znaczy, że komuś trzeba będzie zabrać pieniądze. Chyba, że sąd orzeknie inaczej. Jeżeli okaże się, że ZIM nie ma podstaw prawnych do pobierania opłat za deszczówkę, wtedy nie tylko nie dostanie pieniędzy z powiatu, ale zapewne zwrotu zaczną domagać się firmy, które płacą faktury. Drugim z największych klientów ZIM jest Mikołów. Ten dla odmiany płaci. Zresztą trudno oczekiwać, aby miasto rzucało kłody pod nogi swojej spółce.
Nieoficjalnie wiemy, że mikołowscy podatnicy płacą rocznie ponad półtora miliona złotych za to, że deszcz i roztopy spływają do rur, które i tak są utrzymywane za ich pieniądze.
Obowiązująca wszystkich stawka wynosi 4,4 zł od metra kwadratowego. Ta kwota nie wzięła się z kapelusza. Za podstawę wyliczenia przyjęto średni poziom opadów z ostatnich dziesięciu lat, wynoszący 0,759 metra sześciennego na metr kwadratowy. Natura przyszła w sukurs ZIM-owi.
W pierwszym roku liczącym się do statystyki, czyli w 2007r. Śląsk nawiedziła wielka powódź.
- Skoro sposób i zasadność wprowadzenia tej opłaty budzi tyle kontrowersji i prawnych wątpliwości, ZIM powinien się zastanowić nad tym, czy postępuje właściwie - mówi Przemysław Marek, radny powiatowy, do którego zwrócili się z prośbą o interwencję mikołowscy przedsiębiorcy. - Zwróciłem się do starostwa o wyjaśnienie całej sprawy pod względem prawnym.
Tak czy owak, obecna sytuacja nie będzie trwać wiecznie. Ktoś na tym straci. ZIM albo powiat, i firmy odmawiające płacenia faktur. Na razie ten dylemat nie dotyczy mieszkańców, ale nie wiadomo na jak długo. Przecież deszcz nie omija zasobów spółdzielni mieszkaniowych ani prywatnych posesji. Dlaczego prywatne firmy i powiatowe drogi mają być gorsze, skoro woda wszędzie równo ścieka do kanalizacji ogólnospławnej.
Burmistrz, jako formalny właściciel ZIM, może obłożyć deszczowym „haraczem” także właścicieli domów oraz spółdzielnie mieszkaniowe, które zapewne zrekompensują sobie nowy wydatek podnosząc czynsze.
Zwolnione od opłat zostały jedynie związki wyznaniowe, ale pod warunkiem, że nie prowadzą działalności gospodarczej. Litości nie ma, m.in. dla Salwatorian prowadzących szkołę. Podczas miłej i rzeczowej rozmowy, prezes Hildebrandt zasugerowała, że opłaty za odprowadzenie wód opadowych obowiązują nie tylko w Mikołowie, ale także, m.in. w Tarnowskich Górach, Żorach, Mysłowicach i Bytomiu. To ostatnie miasto nie jest dobrym przykładem. Kilka lat temu mieszkańcy odwołali w referendum tamtejszego prezydenta Piotra Koja, kiedy spróbował nałożyć na spółdzielnie opłaty za odbiór deszczówki.
Jerzy Filar
Napisz komentarz
Komentarze