Jako dziennikarz i wydawca z ćwierćwiecznym doświadczeniem w branży medialnej wielokrotnie, w różnym charakterze, stawałem przed sądem. Jako weteran mam więc prawo, a nawet obowiązek opowiedzieć, jak to mniej więcej działa. Wiele lat temu wydawałem gazetę w jednym ze śląskich miast. Nie spodobała się ona ówczesnemu prezydentowi. Szukał różnych sposobów, aby zaciągnąć mnie przed sąd, ale nie szło mu lekko. Nie złapał mnie na kłamstwach, oszczerstwach, przekrętach finansowych, ale w końcu znalazł pretekst. Sztab prawników uznał, że w „zerowym” czyli sygnalnym numerze gazety, stopka redakcyjna nie odpowiada standardom prawa prasowego. Sprawą zajął się zaprzyjaźniony z prezydentem prokurator, który zlecił śledztwo zaprzyjaźnionej sekcji kryminalnej miejskiej komendy policji. Doświadczeni gliniarze od łapania prawdziwych zbójów, mieli się teraz pochylić, czy aby stopka redakcyjna nie zawiera zbyt mało informacji o wydawcy. Konkretnie chodziło o to, że zamieściłem nazwisko, numer telefonu, mail, ale nie dałem adresu redakcji. Z prostej przyczyny – akurat przenosiłem siedzibę do nowego biura i na czas remontu nie miałem gdzie przyjmować Czytelników. W następnych numerach, stopka została oznaczono prawidłowo. Nie było mowy o jakiejkolwiek szkodliwości społecznej tego „przestępstwa”, ale cała machina ruszyła w ruch. Po roku przygotowano akt oskarżenia. Aparat sprawiedliwości nie mógł się zdecydować, czy proces ma się odbyć w sądzie rejonowym czy okręgowym. W końcu uznano, że kaliber jest na tyle duży, że gazetową stopką powinna zająć się katowicka „okręgówka”. W tak zwanym międzyczasie odbyły się wybory samorządowe i – jak mawiają prawnicy – nastąpiły nowe okoliczności. Ścigający mnie prezydent przepadł z kretesem, a po porażce staliśmy się dobrymi znajomymi. Jego następca do tego stopnia spacyfikował lokalny biznes, że z powodu braku reklamodawców gazeta splajtowała. Nie było już komu i o co się sądzić. Ale puszczonej w ruch machiny sprawiedliwości nie dało się zatrzymać. Rozpoczęły się rozprawy. Prokurator i sędzina ewidentnie nie znali się na prawie prasowym. Trudno im się dziwić, bo przepisy pochodzą z 1984 roku i kompletnie nie przystają do tego, co dzieje się obecnie na rynku medialnym. Na świadków powoływano ekspertów, dziennikarzy oraz byłego prezydenta, który zeznawał, że w sumie jestem fajny facet i fachowiec z najwyższej półki. Sędzina była już wtedy w zaawansowanej ciąży. Zrobiła się humorzasta i ewidentnie nie podobał się jej farsowo-komiczny przebieg procesu. Po mniej więcej dwóch latach wszystko jednak zmierzało do szczęśliwego finału, czyli ogłoszenia wyroku. Ale, jak pech to pech. Sędzina poszła rodzić. Sprawę przejął inny sędzia, tym razem mężczyzna. Trochę trwało, zanim zapoznał się z aktami. Żeby nie było, że nic nie robi, przesłuchał jeszcze paru świadków. Upłynęło kilka miesięcy. Aż w końcu wydał wyrok. W uzasadnieniu powiedział, że generalnie przyznaje mi rację, ale przepisy – nawet z 1984 roku – są przepisami. Po trzech latach procesu zostałem skazany na 200 zł grzywny. Wszyscy odetchnęli z ulgą z wyjątkiem mojego adwokata, któremu płaciłem za każde pojawienie się w sądzie i chyba przyzwyczaił się do tego, że raz na dwa miesiącu wpada mu 300 zł do kieszeni.
Zastanawiam się, jak mógłby wyglądać ten proces po zmianach, jakie chce wprowadzić obecny rząd. Myć może dostałbym pięć lat w Strzelcach Opolskich i dożywotni zakaz uprawiania dziennikarstwa. Albo i nie. Być może sędziowie wzięliby się do roboty i sprawę stopki redakcyjnej w nieistniejącej gazecie załatwiliby na dwóch posiedzeniach, a nie dwudziestu. Być może uznaliby, że to w ogóle nie zasługuje na proces? Dlatego protestuję przeciwko postulatowi wolnych sądów. Sądy od dawna są wolne, a nawet bardzo wolne.
Jerzy Filar, redaktor naczelny
Napisz komentarz
Komentarze