Adam Gawęda, poseł z rybnicko-mikołowskiego okręgu wyborczego, przez dziewięć miesięcy rządził górnictwem jako wiceminister Aktywów Państwowych. Ludzie, którzy doprowadzili do jego dymisji, wybrali najlepszy z możliwych momentów. Na telewizyjne paski informacyjne nic teraz nie jest w stanie się przebić, co nie ma związku z koronawirusem. W normalnej sytuacji odwołanie ważnego wiceministra stałoby się tematem dnia. W czasach pandemii, ta dymisja przeszła zupełnie bez echa i została odnotowana głównie przez branżowe portale. Odwołanie Gawędy nie wzbudziło sensacji, ale ogłoszone przez niego w dwa dni później oświadczenie, wywołało w świecie polityki lekki dreszczyk emocji.
Bardzo rzadko się zdarza, aby wysoki urzędnik potwierdzał, że w rządzie nie ma jednomyślności i to w jeszcze tak ważnej sprawie, jak polityka energetyczna.
- Decyzja o mojej dymisji z funkcji wiceministra Aktywów Państwowych wywołała sporo medialnego zamieszania i obaw o sytuację w polskiej branży wydobywczej. Czas przeciąć te spekulacje i wyjaśnić jej przyczynę. Wicepremier, minister Aktywów Państwowych Jacek Sasin inaczej niż ja widzi przyszłość sektora oraz rolę, jaką powinno pełnić górnictwo węgla kamiennego i brunatnego w czasach największego kryzysu od czasów drugiej wojny światowej - napisał odwołany wiceminister.
Przecina to też inne spekulacje. Jedna z regionalnych gazet napisała, że to Mateusz Morawiecki stracił zaufanie do Adama Gawędy. Każdy, kto choć trochę zna skomplikowane relacje panujące w obozie PiS, ten wie, że ma to niewiele wspólnego z prawdą. Premier cenił go i osobiście nalegał, aby poseł z Syryni koło Wodzisławia został wiceministrem odpowiedzialnym za górnictwo. Dlaczego go nie obronił przed dymisją? Odpowiedź jest prosta. Premier Morawiecki walczy obecnie o najwyższą stawkę i nie ma czasu, aby gasić kadrowe pożary w poszczególnych ministerstwach. Minister Sasin postawił na swoim doskonale zdając sobie sprawę z tego, że nikt w tym czasie nie będzie dyskutował nad słusznością jego decyzji. Od razu rozwiązał się worek z potencjalnymi kandydatami na zwolnione stanowisko. Póki co, nie sprawdziła się żadna medialna plotka, a górnictwem - z tego co wiemy - zajmuje się Jonasz Drabek, wicedyrektor departamentu w Ministerstwie Aktywów Państwowych. Jeszcze nigdy branżą wydobywczą nie zajmował się urzędnik o tak niskiej szarży.
Powoli ta prawda zaczyna dochodzić do związkowców.
Adam Gawęda nie należał do ich ulubieńców. Tajemnicą poliszynela były wycieczki działaczy ze Śląska do Warszawy, na skargi do ministra Sasina. Po dymisji, w komentarze związkowców wkradła się niepewność i zaniepokojenie. Gawęda to był dla nich wróg, ale swój. Teraz zostali bez partnera do dyskusji. Drabek nie ma kompetencji, a na głowie Sasina są wszystkie spółki skarbu państwa, a wiele z nich - jak choćby LOT - znalazło się w trudniejszej sytuacji niż kopalnie czy elektrownie. Górnictwo zostało bez sternika w najgorszym z możliwych momentów. Jastrzębska Spółka Węglowa obniżyła wydobycie o 40 proc. i ogłosiła stan siły wyższej, co pozwoli zerwać umowy z kontrahentami. Polska Grupa Górnicza ma ogromne problemy ze sprzedażą węgla. Jak na ironię jedną z ostatnich decyzji Adama Gawędy było ogłoszenie w PGG konkursu na wiceprezesa ds. handlowych. Wakat na tym stanowisku jeszcze bardziej paraliżował niedrożne kanały sprzedażowe największej spółki górniczej w Europie. Po dymisji, konkurs został unieważniony.
Nieoficjalnie mówi się, że Gawęda musiał odejść, ponieważ istniała obawa, iż nie udźwignie ciężaru decyzji, jakie być może zapadną w sprawie górnictwa.
O co konkretnie chodzi? Z różnych miejsc dochodzą plotki, od których cierpnie skóra. W najczarniejszym scenariuszu upadnie wiele kopalń, a te które przetrwają zostaną przerzucone do Spółki Restrukturyzacji Kopalń. Węgla na rynku nie zabraknie. Mimo płomiennych politycznych deklaracji, wschodni kierunek importu tego surowcu wydaje się niezagrożony. Zresztą w tej grze może być wyższa stawka, niż tylko dominacja na polskim rynku „czarnego złota”.
Koronawirus uruchomił spekulacje co do przyszłości unijnej polityki klimatycznej. Zdaniem wielu środowisk politycznych w Unii Europejskiej, należy zrezygnować, a przynajmniej odłożyć w czasie „Zielony ład”. Powód jest oczywisty.
- Polska i inne kraje Unii Europejskiej, zwłaszcza te, których miksy energetyczne oparte są na paliwach kopalnych, stoją teraz przed dramatyczną alternatywą: unijna polityka klimatyczna czy ratowanie się przed kryzysem, chaosem i cywilizacyjną degradacją? Wybór jest trudny, ale jednocześnie prosty. Na poluzowaniu albo przesunięciu w czasie „Zielonego Ładu” ucierpi jedynie prestiż Brukseli, ale globalny ekosystem nie poniesie większego uszczerbku. Natomiast gospodarki narodowe pozostawione bez należytego wsparcia wobec skutków pandemii koronawirusa, mogą tego nie przetrwać - przekonuje na swoim facebookowym profilu Izabela Kloc, poseł do Parlamentu Europejskiego, która ma swoje polskie biuro w Mikołowie.
Idea „Zielonego Ładu” od początku budziła wiele wątpliwości ze względu na mały zasięg i minimalny wpływ na globalny klimat.
Ograniczenie emisji dwutlenku węgla tylko na obszarze Unii Europejskiej, która w skali świata produkuje jedynie 10 proc. tego gazu, to jedynie symboliczny gest wobec planety. W obecnej sytuacji trzymanie się zeroemisyjnego kursu budzi już nie tylko kontrowersje, ale strach o przyszłość gospodarki Unii Europejskiej. Chiny, USA, Indie, Rosja, Japonia i pozostali najwięksi emitenci dwutlenku węgla, stoją w obliczu głębokiej recesji. Muszą szybko odbudować narodowe gospodarki i zrobią to zużywając ogromne ilości energii, niepochodzącej raczej z odnawialnych źródeł. Wciąż najtańsza i najpewniejsza jest energetyka oparta na paliwach kopalnych. Jeśli w takiej sytuacji Unia Europejska narzuci sobie samoograniczenia związane z „Zielonym Ładem” na długie dekady, jeśli nie na zawsze, straci zdolności konkurencyjne i trafi na margines budowanych od nowa, globalnych relacji gospodarczych. Takie argumenty nie przekonują jednak wszystkich. Komisja Europejska już zapowiedziała, że nie ma mowy o przyhamowaniu tempa polityki klimatycznej. Wręcz odwrotnie. Pojawiają się postulaty, aby walka ze skutkami koronawirusa stała się kołem zamachowym „Zielonego Ładu”. Oznaczałoby to, że pieniądze przeznaczone na odbudowę gospodarki ominą branże bazujące na paliwach kopalnych.
Dla górnictwa to nie byłby cios, ale gwóźdź do trumny.
Kiedy o przyszłości branży mówi Mateusz Morawiecki, można mieć cień nadziei, bo to on wywalczył „rabat klimatyczny” dla Polski, pozwalający na czasowy poślizg w dochodzeniu do gospodarki zeroemisyjnej. Problem w tym, że rząd nie jest w tej sprawie jednomyślny.
- Koronawirus każe zapomnieć o „Zielonym Ładzie” - przekonuje w rozmowie z portalem Biznesalert Janusz Kowalski, wiceminister Aktywów Państwowych.
Innego zdania jest Michał Kurtyka, minister Klimatu, który zaapelował do wiceprzewodniczącego Komisji Europejskiej Fransa Timmermansa o wsparcie odnawialnych źródeł energii ze względu na koronawirusa.
Timmermans i jego pomysł wykorzystania obecnego kryzysu do zaostrzenia „Zielonego Ładu”, rozbieżności w rządzie w sprawie polityki klimatycznej oraz dymisja Adama Gawędy - połączenie tych elementów nie rysuje optymistycznego scenariusza dla górnictwa.
Jerzy Filar
Napisz komentarz
Komentarze